Wspomnienia artysty z roku 1984

Anna, córka artysty: A więc którzy Stalony-Dobrzańscy wrócili do Polski, a którzy pozostali na Wschodzie.
AS-D: Zaraz się dowiesz, po kolei. Władysław służył w Gwardii Cesarskiej w Warszawie, konnej, zajmował się też administrowaniem majątków. Znał się na koniach, handlował końmi.

Władysław, czyli brat Twego ojca, ale co tam się wydarzyło.
AS-D: Właśnie, był też „poszkodowany na honorze. Bo jaki to skandal, że Stalony-Dobrzański oszukał. Jak oszukał? Sprzedał czwórkę koni, pięknych, bułanych z czarnymi grzywami i ogonami i czarną pręgą na grzbiecie. No i na wiosnę z tej czwórki jeden koń stracił tę pręgę, bo jak się konie na wiosnę lenią, to tamten koń wylenił się z pręgi domalowanej. Ale całą jesień i zimę pręga się nie rozpuściła – był z niego malarz – co! Potem był Feliks, to znaczy mój tatuś, a potem był Stanisław najmłodszy. I tenże Stanisław, najmłodszy ożenił się fatalnie, bo ze swoją dziewczyną dworską. No, więc już gorszego upadku nie mogło być. Mało, że prawosławna, to jeszcze chłopka i jeszcze dworska dziewczyna. Bo przynajmniej Feliks, to chociaż ożenił się z taką pół szlachcianką, była już po maturze. Miała własnego konia, własny pokój, służącą, była osobistym sekretarzem takiego Pana, który nazywał się Tierieszczenko. No i tam się poznała z młodym Polakiem, który przyjechał wtedy za sędziego śledczego. Ona była ledwo co po maturze, na uniwersytet nie poszła, bo nie było pieniędzy.

No, a co ten Stanisław?
AS-D: Stanisław, jak z tą dwórką się ożenił, to jego rodzina – ot wyklęła. A ponieważ też nie miał miękkiego charakteru, jak pozostali Stalony-Dobrzańscy, to powiedział tak: Jak wy, to i ja proszę – do widzenia. Ja też was nie znam. I stąd jego dzieci na Ukrainie, może w Rosji czy na Białorusi są nam nieznane.​

Gdy zaczęła się rewolucja, pojechaliście do Pryłuk, i co dalej?
AS-D: I pokąsał mnie pies wściekły, mała psinka właściwie. Więc zabrali mnie do szpitala do Kijowa. Na bardzo obrzydliwe zastrzyki do brzucha. Jak mnie zabierali do szpitala, to tatuś mi powiedział, pójdź na ulicę Bulwarną – Kudriawską, numeru nie pamiętam, może jeszcze mieszka tam ktoś, może Fela Jankowska.​

A kto to była Fela Jankowska?
AS-D: Moja siostra cioteczna. Przyszedłem tam i mówię, że tak się nazywam, że przyjechałem się leczyć. A ona mówi: jak to dobrze, że przyjechałeś. Ja za dwa tygodnie wyjeżdżam do Polski, jako repatriantka. Zaraz z Polski przyślą wam zaproszenie. Po jakimś czasie przyszło to zaproszenie z Polski. No, więc zaczęło się w Pryłukach – fotografie, dokumenty, pełną gębą repatrianci. Po dokumenty musiałem pojechać do Charkowa, do polskiego konsulatu. Ojciec nie mógł jechać, bo go w każdej chwili bądź kto mógł zastrzelić.

Wszystko w 1922 roku?
AS-D: Już w 1923 roku, bo cały rok trwało wyrabianie tych dokumentów w Pryłukach. Do Szepietówki przyjechaliśmy, a tutaj przychodzi pociąg z Polski. No więc przyszliśmy, wszystko bardzo dobrze. Rzeczy swoje daliśmy już na bagaż – i w ostatniej chwili okazało się, że brakuje jeszcze jednej pieczątki, jednej w tych papierach. Trzeba po tę pieczątkę było jechać, na powrót, do Charkowa. Co tutaj robić? To mama mówi tak – tatuś nie może jechać, Adasia boję się puszczać. Ja pojadę, bo mnie nic nie zrobią. Wyobraź sobie, że w tej Szepietówce dzięki dobrym ludziom, bo nie mieliśmy nic, wszystkie rzeczy poszły do Polski, siedzieliśmy jeszcze prawie miesiąc, dopóki mamusia z tą pieczątką nie przyjechała. Gdy przyjechaliśmy do Polski, tutaj od razu dokumenty. To, tamto, dziesiąte, wszyscy pojechali dalej, a nas, nie – do obozu kwarantanny w Dorohusku zawieźli. Ano pierwsza rzecz, jak tam przyjechaliśmy to odwszalnia. Wszystkie ubrania do odwszalni, co to odwszalnia? To jest taki lokomobil, do którego wkłada się te ubrania, tych wszystkich biedaków, co przyjechali i zostają oni prawie goli. I tam sprężoną parą wybijają niby wszystkie insekta. Jednym słowem, jak nam ubranie z tego wyjęli i dali, no to wszystkie rękawy było do pół łokcia. I wszystko było tak pomięte, że tego nie dało się wyprasować i w ogóle nie było czym tam prasować.

No dobrze, a te rzeczy, które wcześniej poszły?
AS-D: A to nam te rzeczy dali. Rzeczy na nas czekały po polskiej stronie, myśmy byli w Sowietach, a rzeczy były już w Polsce. Jak ja zobaczyłem, co się dzieje, ta kwarantanna, policja z bagnetem na sztorc , to chciałem zaraz wracać z powrotem. Ja myślałem, że tu niemal bramę tryumfalną zrobią repatriantom. A tu policjant, straż, odwszalnia. I w tym Dorohusku siedzieliśmy ze dwa tygodnie. Pierwszy raz widziałem, jak tatuś płakał w życiu, bo moją młodszą siostrę wzięli i ostrzygli na pałę. A miała śliczne włosy. Pierwszy raz widziałem, jak płakał, jak zobaczył dziecko ostrzyżone na palę. Po dwóch tygodniach przywieźli nas również pod bagnetem do Warszawy. Ponieważ wzywał nas stryj Antoni, który był wykładowcą Politechniki Warszawskiej.

A kiedyż On przyjechał z tej Besarabii na Politechnikę?
AS-D: Tego nikt nie wiedział, myśmy nic nie wiedzieli. Jak nas przywieźli, to w Warszawie mamusię z siostrą do cel kobiecych, mnie z bratem do drugiej celi. A ojciec tylko, ponieważ w dokumentach pisało, że jest sędzią został na korytarzu. Ja byłem taki zły, byłem najstarszy z rodzeństwa, już dorosły, że żałowałem żeśmy do Polski przyjechali. Pierwsza rzecz, jak nas do tej celi, to nas jeden i drugi tam pyta – za coście, gówniarze trafili tutaj. Pomyśleli może, że kieszonkowcy, no, bo mali byliśmy.

A wy, co na to?
AS-D: Nic, że przyjechaliśmy, że – o!... Nie chcieli wierzyć. Przyszedł stryj Antoni, pytają się go, czy to pański brat? On mówi: tak, mój brat. Czy to jego żona jest? Tak, jego żona jest. Zna Pan ją osobiście? Znam ją osobiście. Czy to jego dzieci? Stryj mówi: no jak brat mój i bratowa mówią, że to jego dzieci, no to czyje te dzieci mogą być? Czy Pan ich widział? Jak ja mogłem ich widzieć, mali są, rozstaliśmy się dawno. I jeszcze ostatnie, a dlaczego prawosławni są? Rozumiesz.

To jeszcze, to też było ważne?
AS-D: A no jakże, to był główny sekret, dlaczego nas do Dorohuska zabrali, potem z policją do Warszawy i w Warszawie jeszcze trzymali nas przez całą dobę w więzieniu. Jak nas wreszcie już puścili, to pojechaliśmy do stryja Ksawerego, już za Warszawą. Tam było i większe mieszkanie i powietrze, i taniej było, niż w dużym mieście. Pięć osób przyjechało przecież. Tatuś złożył też papiery i podanie w Ministerstwie Sprawiedliwości. Za jakieś dwa – trzy miesiące dostał posadę w Miechowie.

Kiedy tatuś poszedł na Akademię?
AS-D: W roku 1927 zdałem maturę i egzamin do Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Akademia wtedy była sto razy bardziej postępowa i demokratyczna niż dzisiaj. Bo nikomu do głowy nie przyszło pytać, czym twój ojciec albo twoja matka. Czy praczka, czy hrabina. Nikomu do głowy nie przyszło pytać się, dlaczego chcesz się uczyć u tego profesora, a nie u drugiego. Uczeń mógł sobie niemal co pół roku wybrać innego profesora. I wszyscy rozumieli, że to jest naturalne, bo on chce u tamtego, czegoś innego dowiedzieć się, nauczyć, to chyba normalne? Byłem u Jarockiego, i u Dunikowskiego – na rzeźbie. Byłem u Pautscha, potem u Pieńkowskiego i Kamockiego. Jakiś czas chodziłem do Mehoffera, tak niemal gościnnie.

Gościnnie?
AS-D: Można było przyjść i do innych pracowni. A jeżeli było miejsce, to można było sobie poćwiczyć. A ponieważ dodatkowo pracowałem, byłem w zarządzie Bratniaka – w takiej spółdzielni studentów, którą pomagała studentom dostać pracę – to jakieś sprawy miałem do Dziekana. Ze Staszkiem Westwalewiczem poszliśmy do Jarockiego. Załatwiliśmy, podziękowaliśmy, wychodzimy. A on mówi jeszcze: wróćcie na chwilkę tutaj. Bardzo wam polecam, żebyście się zapisali, przyjedzie nowy profesor z Warszawy. I Stasiek, albo ja zapytałem się, czego będzie uczył? Liternictwa. No to nie wypadało Dziekanowi powiedzieć: Panie Dziekanie, ja tu chcę być malarzem a nie szyldziarzem, mam gdzieś takie propozycje. Ale z grzeczności spytaliśmy się tylko, ile czasu będzie ten kurs trwał? On mówi: przewidziany jest na 6 tygodni, a potem, jeżeli będą uczniowie, to profesor będzie dalej angażowany. I Ludwik Gardowski przyjeżdżał z Warszawy na dwa, trzy dni i potem wracał i znów przyjeżdżał. Potem okazało się, że byliśmy nie 6 tygodni, tylko dwa lata. A potem już przez 30 lat po Gardowskim liternictwa na Akademii uczyłem. Bo u niego było tak, że wszyscy siedzieli do późnej nocy i wszystkich wszystko interesowało. Tak, że taki Nowak, woźny przychodził i mówił: Panie profesorze, już byście mogli pójść, ja jutro muszę wstać o piątej, żeby piece napalić. Już dziesiąta godzina, muszę zamknąć Akademię.

A poza Gardowskim, u kogo tatuś głównie się uczył?
AS-D: U Pieńkowskiego, chociaż Dunikowski mówił do mnie jak to On sepleniąc: Prose Pana, niech Pan u mnie zostanie na zeźbie, malarstwo, to nic nie jest. Pieńkowski, jak byłem już po dyplomie, to przyszedłem się z nim pożegnać. A Pieńkowski mówi tak: No, proszę Pana, to już muszę mówić do Pana – Panie kolego, bo Pan już jest po dyplomie. Cieszę się, że przyszedł Pan się pożegnać. No, wypada coś powiedzieć na drogę życia. To chyba Pan przekonał się już, przez ten czas w mojej pracowni, że malarstwo, a sądzę i cała sztuka to nic nie jest – tylko logika i decyzja. No, rzecz jasna – w sekrecie wiemy, – że trzeba coś naprawdę kochać. Do widzenia Panu.

A co się robiło na dyplom?
AS-D: Na dyplom nie było wtedy żadnych komisji, ani niczego takiego. Była praca dyplomowa, a poza tym trzeba było zdać to, co było dla malarzy obowiązkowe. Była to rzeźba i grafika, no i przedmioty teoretyczne. Ja jeszcze zdawałem egzamin pedagogiczny. Bez trudu mi tam poszło, chociaż było też komicznie.

A co było komiczne?
AS-D: Był profesor Homolarz, bardzo miły człowiek, ze Szkoły Przemysłowej, który był od teoretycznych pytań. Więc on zapytał mnie: Czy przypadek w nauczaniu rysunków w szkole średniej należy tępić czy kultywować? A ja napisałem tylko Aurea mediocritas znaczy się z łaciny Złoty środek. Zawołał mnie Rektor Pautsch, i mówi tak: Panie Adamie, przecież szkoda pieniędzy, które Pan zapłacił za egzamin, nie można przecież profesora obrażać. Ja mówię: Panie Rektorze, a Pan jak uważa, czy należy tępić czy kultywować? On mówi: No, ma Pan rację, ale niech pan przynajmniej z pół stronicy napisze. Któż to pisze łacińskie przysłowie na egzaminie. To niegrzecznie do Profesora. Profesor takie zadanie odrzuci.

Że też tatusiowi tak wpadało do głowy akurat łaciną powiedzieć, uczył się tatuś tak dokładnie tych myśli złotych, łacińskich?
AS-D: Nie takie rzeczy po maturze się już umie.

A kiedy tatuś pierwszy kościół zaczął malować?
AS-D: W czasie studiów pojechałem do Kościoła w Harklowej na Podhalu. Przyszedł mój kolega – Władek Cichoń. Adam, jestem chory, musisz mi pomóc. Co muszę Ci pomóc? No, kościół malować. Ja mówię: jak, ja jestem przecież malarzem od koni, to gdzież ja będę kościół malować? A poza tym ksiądz cię wyświęci, jak ze schizmatykiem przyjedziesz do kościoła. Nie, to jest mądry ksiądz, i on wie, że będziesz zachowywać się, jak w swojej cerkwi. Musisz pojechać mi pomóc. No to pojechałem do tej Harklowej, pracowaliśmy tam dwa lata.

A dlaczego tak długo?
AS-D: Najpierw kościół był i malowany i podmurowywany i była przebudowywana wieża i kryte gonty i tak dalej. Dobrze się bardzo nam tam pracowało. Ksiądz, co mógł – to dawał, to miód, to kożuch i tak dalej – tak jak Władyka Wasilij wiele lat potem, w cerkwi Gródku.

To znaczy, jeździliście tam, co chwilę, nie siedzieliście ciurkiem?
AS-D: Nie, ciurkiem, nie siedzieliśmy. A potem ja, sprzątając strych znalazłem ten zabytkowy strop, w te „dębniańskie malowidła''. No i te dębniańskie malowidła całą prawie zimę w Harklowej odnawialiśmy, potem przyjechały do Krakowa. I tu dopiero zaczyna się komika. Ani Szydłowski, który był profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego i konserwatorem, ani Kopera, który był dyrektorem Muzeum Narodowego w Krakowie nie dali księdzu pieniędzy na przebudowę i zamontowanie z powrotem tej zabytkowej polichromii. Chociaż ksiądz i my byliśmy gotowi, żeby tę nową polichromię, cośmy ją zrobili z Władkiem zdjąć i restytuować tam te stare deski. Górale byli wtedy bardzo biedni. Szlembark to była nędza, głód. Siedemset dusz w parafii było tam tylko. Ksiądz nie miał więcej pieniędzy. Zrobiliśmy więc z części desek powałę pod dzwonnicą, a resztę desek przywieźliśmy furmankami do Krakowa.

Aha, to wszystko było na strychu tak, te deski?
AS-D: Jak kościół jeszcze przed nami był robiony, to tamte średniowieczne deski zerwali, jako niemodne, ale deski były dobre to dali z nich na strychu drugi sufit, a sam kościół pomalowali na kamienny gotyk – taki drewniany kościółek. A Dębno było filialnym kościółkiem Harklowej. I w Harklowej te wzory były albo współczesne, albo nawet wcześniejsze niż w Dębnie. Jak przywieźliśmy te deski i wnieśliśmy do Muzeum do Sukiennic, przyszedł Pan Dyrektor Kopera, mówi tak: E, nie wiem czy to do Muzeum się nadaje, to zbyt nowe jest. No, Władek i ja tłumaczymy, że jak patronowe malowidło, to trzebaż było te patrony odcyfrować i potem jak patrona odbija się, to odbija się na całości, ale przecież nigdzie nie ma ani czystej zieleni ani czystych cynobrów, tylko są wszystkie stonowane. Na co Kopera: No, ale to nie wygląda tak jakby muzealnie..

To wyście dokładnie odnowili te deski?
AS-D: W ogóle rekonstruowali, no bo w wielu miejscach malowidło było wytarte. No to co robić? A był Buczkowski przemiły, wicedyrektor mówi tak: Ano weźcie troszeczkę go podniszczcie. No to wynieśliśmy deski pojedynczo, po dwie tam na ten balkonik, co naprzeciwko Gebetnera, naprzeciwko Brackiej ulicy i Władek Dynar i Władek Cichoń polewał trochę wodą tak z wiadra a ja po tych deskach chodziłem trochę szurałem nogami, rozumiesz, Tak żeby nie popsuć do reszty prawda i żeby coś zostało. No i potem Pan Kopera drugi raz przyszedł: No, jak teraz znajdę jakiś sufit to nie będę wiedział czy to nie wyście zrobili. No więc taka pochwała była. A jak przyjechał do Harklowej, bo ksiądz napisał list że deski te do Muzeum ofiaruje. To przyszedł do Kościoła, i ksiądz przyszedł, a on mówi tak: A to gdzie są te deski, co to Jegomość ofiarują? A ksiądz mówi: A dy Panie, najpierw to jesteście w kościele, to zdymcie kapelus.

To nie zdjął kapelusza?
AS-D: Tak, a po drugie mówi: To stoicież na tych deskach, przecie. Bo one były złożone tak. Ach, bardzo księże przepraszam. Bo w kościele było rusztowanie, więc Kopera był o tyle usprawiedliwiony, że rusztowanie stało, rozumiesz.

Może tatuś powie jeszcze coś ze studenckich czasów?
AS-D: W bursie u Burkenmeiera mieszkał również Wacek Szarbiński, a jego nazwisko było wtedy Kura.

Znaczy potem zmienił nazwisko?
AS-D: Tak, no i kiedyś coś takiego się stało, nagle dowiadujemy się, ma dwa żebra złamane. Co takiego? Jak złamane? Przyjechał z domu do akademika i spotkał go Wilk, już nieżyjący dzisiaj, Jasio, nędznej postury.

A Kura, jakiej był postury?
AS-D: Kura też był szczupły, ale wcale nie mniejszy od niego. I Wilk ucieszył się, mówi – Wacek jak się masz i wziął go w objęcia. A potem wszyscy śmiali się i mówili: durny wilku, to ty nie wiesz, że kura ma słabe żebra?

No, a co ten ksiądz Nazdrowicz w Boleszczynie?
AS-D: Dla księdza Nazdrowicza wszystko było w kościele bardzo ładne, wszystko mu się podobało. Kościół był pod wezwaniem św. św. Piotra i Pawła. Stamtąd fotografii żadnych nie mam, pomagał mi tam Stasiek Westwalewicz i Józek Sękalski. No i wszystko księdzu bardzo się podobało, malarzy karmił i zawsze mówił, że za mało jedzą itd. Prowadził nas na spacer żebyśmy za długo w kościele nie siedzieli, bo to szkodzi na oczy. Uważał, że malarzom trzeba opowiadać zawsze nieprzyzwoite kawały. Malarze od tego, jak malują gołe panie w Akademii, no to muszą, właśnie takie kawały. Były tam też inne historie. Otóż, warto o tej małpie powiedzieć. Małpa wypadała na podwórko i zaraz psy do budy się chowały. Małpa nie była wielka, psy, nawet cielaki i łoszaki się chowały. Nie mówiąc o krowie czy o koniu. Małpy trzeba było pilnować, żeby nie trafiła do stajni, bo zaraz wskakiwała na konia i kazała się wozić. Koń był przywiązany, więc woził ją w te i na zad i był za chwilę spocony z przerażenia, bo go łechtała po całym grzbiecie. A przy obiedzie małpa zawsze siedziała u księdza za krzesłem i iskała go w głowę. Otóż ten ksiądz Nazdrowicz kiedyś powiedział tak: Proszę Panów wszystko mi się bardzo podoba, jeszcze tylko z tamtej strony, znaczy od ołtarza na łuku tęczy namalujcie mi Raj, ale w Raju – ludzi nie, same zwierzęta – bardzo proszę.

Znaczy ksiądz Nazdrowicz po Panu Bogu poprawił świat trochę, a kiedy zrobiłeś pierwszy witraż?
AS-D: Pierwszy witraż zrobiliśmy z Ludwikiem Gardowskim na pierwszą w 1945 roku na Akademii Górniczej Barbórkę, na zabawę studencką. Przy wejściu do holu była taka wnęka, i co z tą wnęką zrobić. Więc na kalce malowaliśmy Św. Barbarę, podświetloną. Rektorem był wtedy Goetel. I zamówił sobie od razu z tej kalki zrobić witraż. Zrobiliśmy, Goetel dobrze zapłacił. W ślicznej ramie kutej był ten witraż. I Pani Żeleńskiej, u której ten witraż był wykonany, ogromnie się spodobał. Natomiast „władzy'' się już nie spodobał, jak tylko Goetel przestał być rektorem przeniesiono go do kościoła Św. Barbary potajemnie, ale nie zamontowano w żadnym oknie, żeby go nie był widać. No a potem przyjechał do Pani Żeleńskiej ksiądz Józef Burda ze wsi Trzebowiska. Że chciałby witraże zrobić, ale nie miał wiele pieniędzy. Pani Żeleńska powiedziała: jest tu taki młody malarz. Zrobił niedawno dobry witraż, może księdzu zrobi. No i robiłem dla księdza Burdy do razu wszystkie witraże w całym kościele. I to był pierwszy kościół, w którym robiłem witraże.Bardzo dobrze mi się tam pracowało. U księdza Burdy też było wesoło, bo ksiądz Burda mówił: Nic nie jecie, coraz więcej kur, indyków, kaczek po podwórku biega, dlatego nic nie jecie. A gospodyni była jak piec. A malowaliśmy tam miesiąc i parę dni tylko, cały kościół. Nieduży kościółek. Ani razu się obiad nie powtórzył, zawsze było nowe „menu''. A był tam Jurek Jelski, Helenka Korzec, Jurek Nowosielski, Staszek Westwalewicz, starszy taki kolega nazywał się Bieńkowski. Potem Kurcz, który był emerytowany urzędnikiem skarbowym i pejzażystą. Pięknie namalował Drzwi Gnieźnieńskie na ścianie, czyli żywot św. Wojciecha. I był tam starszy od nas wiekiem kolega, a jednocześnie praktyk kościelny Adolf Zdziarski. Mały, łysawy, z wąsikiem, zadzierżysty, który powiedział tak: Ten ksiądz, nasz pomidorek, taki miły, taki dobry i taki gruby cały. Co z nim zrobić tak, żeby przyśpieszyć w nim przemianę materii? No, więc ja, dobrze, ale nic głupiego. Nie, nie, nie, taki niewinny żarcik zrobię. No i na drugi dzień rzeczywiście, ksiądz się odmienił. Nie ma go przy obiedzie, nie ma przy kolacji. Jeden, drugi dzień chodzi po kościele, taki niespokojny i wszystko ogląda. Niby mówi brewiarz i tak dalej. Znów na obiad nie przyszedł. Jak na trzeci dzień nic się nie zmieniło, to myśmy powiedzieli: słuchaj Tolek załatw dzisiaj z księdzem, bo inaczej wyjeżdżasz, przecież nie możemy, jak to tak, przecież wszystko było codziennie bardzo dobrze i tak miło. A teraz Ksiądz jest jakiś niespokojny. Ale nic mu nie zrobiłem takiego. Wszystko jedno, nie chcemy żeby taka atmosfera była. No to dobrze. Na drugi dzień ksiądz na obiad przychodzi z dwoma butelkami wina no i mówi: Panie Profesorze, przecież mnie miał szlag trafić. Ja mówię: Księże Proboszczu, dzisiaj Tolek od nas otrzymał warunek, że jeżeli nie załatwi z księdzem Proboszczem, to wyjeżdża z pracy, bo w takim nastroju przecież nie chcemy pracować. I widzimy, że ksiądz Proboszcz czymś jest zmartwiony, niezaniepokojony. No zmartwiony, zaniepokojony. Ja jestem gorzej, przecież mówił Pan, że ja nie wiem, co się ze mną działo przez te trzy dni. A co się stało? A niech sobie Pan wyobrazi, przyszedł i powiedział: Księże Proboszczu bardzo przepraszam, ale niech ksiądz Proboszcz tak wszystko sprawdza, co malujemy w kościele, żeby nie było, że jak Ksiądz Biskup przyjedzie kościół poświęcać, to odmówi poświęcenia kościoła. Ja się przeraziłem, pytam się, a coś takiego, co się stało, mówi, Nic, my wszyscy chcemy namalować kościół jak najbardziej, tak żeby księdzu wszystko było jak najlepiej. Ale możemy nieumyślnie coś namalowali nie po katolicku. Jak to możecie, nie po katolicku? Ksiądz rozumie przecież, że Dobrzański i Nowosielski to są schizmatycy, Bieńkowski jest ewangelik, Kurs jest kalwin, Leski jest w ogóle ateistą, Helenka sama nie wie, – kto ona jest itd. Ja tylko jeden jestem uczciwym rzymskim katolikiem, ale ja najmniej wiem, co w kościele być musi namalowane. No to wyobraźcie sobie, w jakim ja stanąłem położeniu. Wszystko sprawdzam, i mnie się wydaje, że wszystko jest bardzo dobrze, ale kto wie? No i stąd taka sytuacja.

A po Trzebowisku gdzie robiłeś witraże?
AS-D: W Zawierciu robiłem najwięcej witraży. To jest olbrzymi kościół neogotycki, w którym robiłem 36 wielkich okien. Parę lat tam robiłem, tam był ksiądz Bogucki. Oj, tam też było takie, wesołe spotkanie. Bo wszędzie tak było. Ksiądz prałat przychodził i mówi tak: Panie Profesorze, chciałbym w niedzielę zrobić spotkanie Panów z komitetem parafialnym, bo w komitecie parafialnym są niektóre takie niepewności, rozbieżności zdań, chciałem żeby się spotkać, bo ja na wszystko nie umiałbym odpowiedzieć. No a oni chcą swoje życzenia jakieś wypowiedzieć itd. Wprawdzie projekt jest zatwierdzony w kurii i mnie wszystko się wydaje, że jest tak jak potrzeba. Ale chciałem się z nimi spotkać, żeby nie było już tych rozmów. No dobrze, księże proboszczu. W niedzielę, po nabożeństwie, wielka sala katechetyczna, olbrzymi stół nakryty. Z jednej strony przyszli malarze, nas tam było tam aż trzynastu. Z drugiej strony przyszło komitetu prawie tyle samo. Jak wszyscy usiedli, proboszcz wstał, powiedział: Bardzo dziękuję Panom artystom, za przybycie i prosimy o rozmowę z komitetem. Prosimy cierpliwie wysłuchać, może nasze jakieś życzenia są niestosowne, ale jeżeli coś będzie możliwe, to żeby Panowie zechcieli uwzględnić, co parafianie by życzyli sobie, względnie wyjaśnić, w czym rzecz. Ja wstałem i powiedziałem, że proszę księdza Proboszcza, jak najchętniej wszystko wysłuchamy, nam jest tutaj bardzo dobrze, ksiądz Proboszcz tak z nami jest jednomyślny, jeżeli wcześniej były jakieś zapytania zawsze był jednomyślny. Jak umiemy, tak staramy się usłużyć tutaj parafii. A jeżeli są jakieś niepewności to bardzo prosimy, ja chętnie wszystko zarazem odpowiem. No i wtedy zaległo milczenie, takie trochę dłuższe. Za chwilę wstał starszy Pan, nazywał się Pasierbiński, aptekarz i zwrócił się do sąsiada takiej słusznej postury, i mówi tak: No proszę Pana, niech Pan mówi, przez Pana wszyscy się tutaj zebraliśmy, przecież na obiad musimy zdążyć, Panie inżynierze. Niech Pan mówi. Więc Pan inżynier odchrząknął i mówi tak: Proszę Panów, ile dodajecie pokostu do farb? A ja mówię, Panie inżynierze, wcale pokostu nie dodajemy do farb. A on wtedy powiódł tryumfalnym okiem po wszystkich zebranych i mówi tak: No widzicie Państwo, nie na darmo żeśmy się zebrali, jest gorzej, niż ja przypuszczałem. A ja mówię, Panie inżynierze, jeżeli o to chodzi, to będziemy dodawać pokostu ile Pan chce. Będziemy kupować pokost w aptece u pana Pasierbińskiego, tylko ja wtedy nie odpowiadam za to, ile malowidło będzie trwało. Jak to? No, tak to, nie będę odpowiadał, no, bo ja nie umiem malować z pokostem. No to jakżesz Pan zabiera się do malowania? Ja mówię, co w oszukany sposób? No, na ile czasu Pan gwarantuje takie malowanie? Ja mówię, gwarantuję na sto lat. Proszę Państwa, ja myślę, że Panowie niepoważnie podchodzą, ja pytam się serio, na ile Panowie gwarantujecie? Powiedziałem, Panie inżynierze, gwarantuję na sto lat, ma się rozumieć, jeżeli tego tynku ktoś nie skaleczy fizycznie. Będzie stało malowidło tyle, ile będą stały tynki a tynki w Zawierciu są bardzo dobrze zrobione. Nie, nie, wolne żarty, a któż to będzie sprawdzał, kto to doczeka? Ja mówię, no nasze dzieci, albo wnuki będą sprawdzały. No, nie Panowie, przecież tak nie można. Ja mówię, Panie inżynierze, a Pan pozwoli zapytać, w jakim dziale Pan pracuje. A wtedy Pan Pasierbiński mówi tak: Urządzeń sanitarnych. No to bardzo dobrze, Panie inżynierze, Pan na pewno zauważył, w tym miejscu, które się nazywa ubikacja, to tam zawsze maluje się olejną farbą dołem. Tak, tak właśnie, żeby było mocno. Ale Pan zauważył również, że jak ktoś na rogu odbije to malowanie olejne, to tam pod spodem jest tynk zepsuty i on sypie się jak piaseczek. Co to znaczy? Ano to znaczy, że gdybym ja kościół namalował olejną farbą, to by kościół za chwilę stracił swoje tynki i malowidło spadło by razem z tynkami. I na to ja bym nie podpisał gwarancji więcej jak na dwa lata. Poza tym, w ogóle bym się za tą pracę nie brał. A wtedy Pan Pasierbiński znowóż mówi tak: Po co się będziemy spierać? Panie Mecenasie, Pan tutaj jest między nami, czy zgodzimy się, jeżeli artyści nam zagwarantują trwałość ich pracy według norm prawa. Pan mecenas mówi, no jasna rzecz. No to niech Pan poszuka, jak i na ile lat? Ja mówię, ja nie wiem w tej chwili nie czytałem takiego prawa, ale bardzo chętnie zgadzamy się a’priori. Ja tylko muszę Panom jedną rzecz powiedzieć. Przed chwileczką, parę dni temu był ksiądz z Myszkowa, sąsiednia parafia, właśnie się radził, co robić, bo mu się malowidło łuszczy, co to znaczy? Łuszczy się, odpada. Ale dlaczego? No, bo właśnie kościół wymalowali nie tylko olejno, ale jeszcze mu wylakierowali tak, że dwóch lat malowidło nawet nie wystało. Ale ja się zgadzam, ja gwarantuję, malowidło, to, które my wykonujemy, że będzie trwało tyle czasu, ile zabezpiecza sobie prawo, itd. Tymczasem Pan mecenas przewraca jakieś papiery. Przewraca te kartki, okazało się później, że to było prawo budowlane. A Pan Pasierbiński, starszy, taki impulsywny mówi: No cóż, Pan nie może przeczytać, co tam napisane? A on mówi tak: No tu jest gwarancja na dwa lata. Ja mówię tak, no, więc proszę Państwa. Jak chcecie, tak przyjmujecie na dwa lata według prawa budowlanego, a na sto lat według mojego prawa bez dodawania pokostu. Więc, jak Panowie chcecie? To Pan Pasierbiński mówi wtedy tak: No, ale dlaczego to Panowie wszyscy, którzy tu są zebrani, nikt z was nie zabierze głosu? A jeden mówi: A bo to takie jałowe, o niczym gadanie. To wtedy Pan Pasierbiński mówi tak: Proszę Państwa, mnie się zdaje, że myśmy tą sprawę doskonale załatwili. Panowie się zgadzają dolewać pokostu i kupować u mnie, ja będę w zysku. Tylko nie gwarantują trwałość malowidła na więcej niż według prawa. A jeżeli będą malować tak, jak oni uważają, to gwarantują, że nawet nasze dzieci i wnuki będą te malowidła oglądać. No, więc ja przypuszczam, że najlepiej było by mimo wszystko zaryzykować, żeby własnym sposobem malowali.

A w Nysie robiłeś ile okien?
AS-D: W Nysie było trzy okna chóru, to największe okna, jakie robiłem w ogóle, 12 i pół metra wysokie, to tak, jak trzypiętrowa kamienica. W tych trzech oknach było 106 metrów kwadratowych powierzchni, no i jeszcze mała kaplica, w której było jedno małe okno. Tam były sceny życia Matki Boskiej, bo to kaplica Matki Boskiej. A w tych trzech wielkich oknach począwszy od starego testamentu zrobiłem rzędy proroków, potem rzędy apostołów, potem rzędy polskich świętych i herby ziem polskich. A katedra bardzo piękna, XIV wieczna. Tam nie było żadnych jakby powiedzieć „qui pro quo'' wesołych. Ale mieliśmy taki moment można powiedzieć poważny, że jak stawialiśmy witraże okazało się, że apostoł Tomasz i tam jeszcze dwa, czy trzy miejsca wymagałoby korekty. Żeby wymienić szybki niebieskie barwione sodą. Te na odległość stają się jaśniejsze, a szybki barwione tlenkiem ołowiu, czerwone stają się na odległość ciemniejsze i z stąd kontrasty wynikają, których w pracowni nie widać. Bo na odległość zaledwie paru metrów się widzi to, co potem jest na odległość nawet 30-metrów. Jeszcze okna patrzą na czyste niebo, więc tworzą się te momenty nieoczekiwane i trzeba zrobić ostateczną korektę. Więc prosiliśmy księdza, żeby zatrzymał rusztowanie. Że pojedziemy zaraz do Krakowa, że są szablony wiadome, ja sobie zanotuję tylko, które pamiętam, itd. Pan Ryniewicz wytnie drugą szybkę innego koloru, wypali patynę i przyjedziemy tutaj i zamontujemy bez dopłaty ze strony księdza proboszcza. Ale Ksiądz Prałat powiedział tak: Proszę Panów, to są takie drobiazgi, kto tam to będzie widział, ja rusztowanie już przyobiecałem, będą rozbierać. Tu nie chodzi nawet o to, że ja muszę za to rusztowanie codziennie płacić, ale to jest tak piękne, że żadnego błędu nie widać. Ja pozwoliłem sobie wtedy księdzu proboszczowi na odpowiedź, trochę jakby powiedzieć nieelegancką. No dobrze, my nie, ale aniołowie chyba wiedzą, co jest nie tak, rozumieją, że ci „szewcy, którzy to zrobili wiedzą, że tam jest niedorobione. Ale to nie poskutkowało, rusztowanie zostało rozebrane, no i te szybki do tej pory czekają na korektę.

Czy to tam była ta główka anioła z Nysy, która powędrowała aż do Australii gdzie ją „splagiatowano?
AS-D: To głowa Anioła „Trójcy Świętej Starego Testamentu''. Ten właśnie anioł był reprodukowany w takim eleganckim czasopiśmie „Polska, które lata polskimi samolotami po świecie. I zawędrowało aż do Australii. I tam ktoś zrobił z tego anioła znak wielkich pokazów mody. Konsul polski napisał, że nie miał prawa bez podania autora i jego zgody tego zrobić i że musi z tego wyciągnąć konsekwencje, podać do sądu i że winni muszą za to zapłacić. Ja Konsulowi odpowiedziałem, że sądzić się na taką dużą odległość nie mogę. Jeżeli uważa daję mu plenipotencje, a to, co ewentualnie wysądzi niech przeznaczy na potrzeby Polaków w Australii.

A jakie miałeś wystawy?
AS-D Indywidualne, własne wystawy miałem chyba trzy, albo cztery. Dwie w Krakowie, jedną w Przemyślu, a ostatnia była w Katowicach, i tam właśnie ta wystawa została po pierwszym dniu zamknięta, i katalog zarekwirowali. Oświadczyli, że książeczki do nabożeństwa nie będą wydawać. Chciałem potem ten katalog w Warszawie, jako makulaturę kupić. W Warszawie w Biurze Wystaw Artystycznych nikt nie wiedział, że taka wystawa w ogóle była, chociaż katalog pokazywałem, przecież sam tego katalogu nie mogłem wydrukować, bo jest napisane: Związek Plastyków Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych i Centralne Biuro Wystaw Artystycznych na okładce. Tak, że mam dwa tylko egzemplarze tego katalogu, przypadkiem przez kolegę zabranego.

A gdzieś ty się dowiedział, że witraże przyszły do nas z Azerbejdżanu?
ASD: Od takiego malarza z Azerbejdżanu, który przyjechał tutaj kiedyś z wycieczką rosyjskich malarzy do Związku Artystów Polskich i ja ich oprowadzałem. I on mi dokładnie opowiedział, pokazał mi dane, lata, kiedy u nich witraże już były robione. Wtedy w Europie jeszcze o tym się nie śniło. Opowiedział też, jakim sposobem dotarły witraże do Europy przez północną Afrykę i Hiszpanię i rozkwitły we Francji i przyszły do Niemiec i z Niemiec do Polski. A druga gałąź poszła przez Bałkany i na Rusi była nawet. Tylko, że tutaj był taki kocioł, że już się szybki nie zachowały. Na Zachodzie nie pozwolili sobie tak często szyb wybijać.

A o samej technice robienia witraży też mówiliście?
AS-D: Tak, opowiedziałem mu, że każde takie szkiełko powinno być jakieś 10 razy w ręku, a to trzeba wybrać kolor, a to szablon przyłożyć, wyciąć, potem ułożyć w całość. A jeszcze sprawdzić, czy wszystko ze sobą pasuje, a potem wyrysować grafikę, wypalić szkiełko w piecu, potem jeszcze patynować i znowu wypalić i jeszcze raz sprawdzić, a dopiero potem oprawiać – i jeszcze raz sprawdzić.

Dobrze, ale co to znaczy dokładnie patynować?
AS-D: Jeżeli chce się zrobić cienie, to szkiełko powleka się patyną, z której potem wybiera się jak w negatywie światło.

A rysuje się przed patynowaniem?
AS-D: Rysuje się i osobno wypala się pierwszy raz grafikę – rysunek. Albo, jeżeli grafika jest zrobiona pewnie i nie za grubo i dobrze, tak, że żadna patyna nie zmyje, no to można za jednym wypaleniem wszystko zrobić.

TOP